Bruno Mars jest nie z tego świata w przeskakiwaniu gatunków

Bruno Mars rozpoczął swoją letnią trasę w Verizon Center w Waszyngtonie w sobotę wieczorem z wszystkimi niezbędnymi razzmatazzami siatkówkowymi. Rozległe ekrany wideo. Podmuchy dymu, ognia i konfetti. Kula dyskotekowa wielkości Toyoty Prius.





Ale najbardziej olśniewającym elementem wizualnym koncertu był dyskretny aspekt fizjologiczny. Ubrani w jednolite czerwone blezery, koszule w gepardy i błyszczące złote łańcuchy Mars i jego ośmioosobowy zespół pracowali na scenie jak pluton przesyconego kofeiną Big Daddy Kanes. Nie minęło dużo czasu, zanim w tych ostrych czerwonych marynarkach zaczęły pojawiać się burgundowe plamy.

Powinienem pomyśleć o tym garniturze! – powiedział Mars do tłumu, jakby tego nie zrobił. To nie była awaria szafy. Chciał, żeby wszyscy widzieli, jak się poci.

Był to jeden z tych rzadkich, porywających, odwróconych do góry nogami koncertów popowych, na których zamiast sztywno próbować odtworzyć wysoki połysk różnych przebojowych singli, wokalista przejmuje całkowitą kontrolę nad śpiewnikiem, zmieniając go do woli. To znaczy, było fantastycznie.



W radiu, gdzie Mars ma cztery hity na pierwszym miejscu, nieustannie unoszące się w powietrzu, jego głos może brzmieć cierpko i sztywno. Ale w sobotę na scenie było cukrem i sprężyste. Treasure, jego najnowszy singiel, przypominał stary dub VHS Soul Train, który został przywrócony do życia. W inspirowanym przez Policję Locked Out of Heaven śpiewał jak Sting z większym kęsem. A podczas uciszonego, końcowego refrenu jego ściskającego serce, When I Was Your Man, tysiące fanów również ucichło, słuchając, ale wciąż nie mogąc powstrzymać się przed nuceniem.

Mars przeskakiwał przez Motown, nową falę, funk późnych lat 70., R&B z połowy lat 90., popisując się płynnością popu, która przyniosła mu ogromną i zróżnicowaną hordę wielbicieli. Można było to zobaczyć na widowni w sobotę wieczorem – były wyżu demograficzne, dzieci wyżu demograficznego, dzieci wyżu demograficznego, aw sekcji 100 rzeczywiste dziecko.

Ale Mars wydawał się być przede wszystkim zainteresowany kobietami na widowni, które flirtowały z jedną z pierwszego rzędu: „Pozwólcie, że się przedstawię”, powiedział. Jestem kolesiem na bilecie.



Było też trochę szczerego popisywania się. Przyozdobił kilka piosenek solówkami na gitarze, aby zagrać solówki na gitarze, a także solówką na perkusji, która w jakiś cudowny sposób nie była przerażająca. I chociaż może pchać się w stronę przestrzeni „patrz na mnie-mogę-zrobić-wszystko”, w której mieszka Prince, wciąż musi nauczyć się, jak podkreślić swoją osobowość podczas wszystkich swoich podróży w czasie z przeskakiwaniem po gatunkach.

Oto jeden ruch, który powinien natychmiast ukraść Prince'owi z czasów rewolucji: umieść Hooligans, nazwę zespołu wspierającego, również na tym odcinku biletu.

Pierwsza linia — gitarzysta Phredley Brown, basista Jamareo Artis, wokalista wspierający Phillip Lawrence oraz sekcja waltorni Kamerona Whaluma, Dwayne Duggera i Jamesa Kinga — nie tylko wnosili niesamowite życie i energię do piosenek swojego szefa, ale także wydawali się mieć to, co najlepsze. 90 minut ich życia. Z tyłu perkusista Eric Hernandez i klawiszowiec John Fossit trzymali zestaw sklejony.

A na głównym wokalu, Bruno Mars, mężczyzna, który zamierza spędzić lato zdobywając planetę, po jednym mokrym blezerze.

Zalecane